„Zamieć śnieżna wysoka - podnoszony przez wiatr śnieg na dużą wysokość, niekiedy przesłania Słońce oraz niebo.
Widoczność na wysokości oczu obserwatora (ok. 1,5 m) w zależności od natężenia zamieci jest bardzo obniżona.”
" Zamieć to pierwszy w Polsce 24-godzinny Górski Ultramaraton Zimowy, rozgrywany na Skrzycznem w Szczyrku.
Zawodnicy mają za zadanie pokonać jak największą ilość pętli: Baza - Skrzyczne - Baza, w przeciągu 24 godzin"
15 km x 1.
12:00 – 15:20.
Gniew.
Czarne stuptuty Salomona z czerwoną lamówką. Niebieskie buty, rozmiar kajak. I śnieg. Dużo śniegu.
Takie widoki mam od 1,5 h.
Kawalkada piechurów ciągnie się w wąskiej, wydeptanej w śniegu rynience. Wyprzedzać nie ma sensu, bo ten łańcuszek tworzy jakieś 200 osób,
które przepuściłam przodem w nadziei, że uklepią mi szlak i będzie się łatwiej biegło. Takiego wała.
Śnieg jest sypki jak mąka, sięga łydek, usypuje się jak piasek w klepsydrze.
Złorzeczę w głowie, nic się nie uklepie, na górze w takim tempie będziemy za 3 godziny. „I cały misterny plan też w pizdu...”
Widoki? Jakie widoki. Za każdym razem, gdy podnoszę głowę, stopa odjeżdża, walczę o balans.
Pozostaje mi patrzeć w skupieniu na stuptuty biegacza przede mną i śpiewać pod nosem „Riders of the storm”.
„There’s a killer on the road...”
W końcu grań! Wyprzedzam, biegnę, zapadam się, wiatr szarpie kapturem kurtki, targa mną i wtłacza mi zimne powietrze w płuca.
Jest mi ciepło, nic nie boli. Muszę tylko uważać na ludzi wywijających kijkami biegowymi i zdradliwy śnieg, który zasysa jak piasek.
Słucham swojego spokojnego oddechu, huku wiatru, trzeszczenia śniegu pod stopami. Jeszcze myślę zadaniowo, jeszcze niosę ze sobą „miastowe myśli”.
Skrzyczne. Czeka drewniana przybudówka, zakopana w białym puchu, obok stopniowo zasypywane śniegiem skutery GOPR.
Przesuwane drzwi wydają ciche stęknięcie, gdy wchodzę do środka. Przystojny mężczyzna z obsługi biegu zapisuje mój numer,
„za każdym razem proszę zgłaszać się do mnie, ok?”. Mam na końcu języka jakąś nieprzyzwoitą uwagę, ale się powstrzymuję.
Salamon, opanuj się z tymi swoimi chuciami. Energia Ci się jeszcze przyda.
Lecę w dół. Śnieg okazuje się zdradliwy: miejscami sypki i idealny do zbiegania, miejscami zbity beton, który łamie nogi.
W takim terenie nogi są dobite już po 100 metrach. Do tego dochodzą jeszcze tzw. „hopki” - pędzisz, nagle pojawia się przed tobą 50 cm uskok.
Trzeba skakać jak sarna, jednocześnie walcząc z wiatrem. Stromy, bardzo stromy zbieg w na przemian kopnym i betonowym śniegu.
Tętno milion, nogi doprane. W pewnym momencie biegacz przede mną skręca w prawo i... znika.
Halucynacje, już teraz? Okazuje się, że tutaj śnieg jest ułożony w ogromną, 2,5 metrową hałdę.
Przedzielony głęboką rynną tworzy wąski korytarz, w którym znikają nawet najwyżsi biegacze.
Lecę na krechę. Zamarza woda w rurce bukłaka. Gniew już dawno wyparował, teraz jest tylko odwodnienie i myśli o gorącej herbacie.
Której w bazie nie dostanę, bo na dole tłok. Pora uciekać z powrotem na górę.
15 km x 2.
15:30- 18:41.
Depresja.
Podejście. Śnieg. Szarówka. Wieje coraz bardziej, coraz mniej widać. Na podejściu do grani spotykam wymęczonego biegacza,
który na pytanie „czy wszystko w porządku” odpowiada cichym głosem, jakby miał się zaraz rozpłakać: „ja tylko chcę być już na dole...”.
Proszę go o wyjęcie mi czołówki z plecaka, chcę nakarmić, ale odmawia. Gdy odwracam się po 200 metrach szybkiego marszu, już go nie widać.
Dookoła mnie tylko ciemność i wiatr.
Rudy przystojniak w schronisku wita mnie uniesionym kciukiem. Zbiegam lekko, bo trasa jest trochę przetorowana.
Tworzy się 30-cm rynna, w której zbiega się jak linoskoczek na linie – stopa przed stopą. Bolą mnie biodra, głowa mętna, ból rozdmuchuje iskierkę zniechęcenia.
Zbiegam, ześlizguję się, upadam w biały puszek za każdym razem, gdy choć trochę tracę równowagę.
Chwilami, gdy mam pewność, że nikt nade mną nie zbiega, kładę się w śniegu i leżę te cenne 10 sekund, nogi odpoczywają, rozpalony silnik się chłodzi.
Gdy myślisz o tym, jaka jest skala biegania przez dobę po jednej pętli, głowa automatycznie mówi „NIE” - wyłączamy podsystemy, wszystko Cię boli,
nie zrobisz 5 okrążeń, jak teraz zejdziesz, to jeszcze zdążysz na ostatni autobus do Bielska.
Mam na to 3 strategie:
1. Na dole jest jedzenie. Trzeba zbiec. Na górze jest przystojny Pan, któremu zawsze mówię, że zaraz wrócę. Trzeba wejść.
2. Od drzewka do drzewka, potem się zobaczy.
3. Mam plan. Plan trzeba wykonać.
Jak śmiesznie by to nie brzmiało, to moja metafora życia, moja mantra. Od drzewka do drzewka. Kijek i marchewka. Małe kroki.
Spokojny oddech. Cierpliwa głowa. Nawet jeśli teraz boli, nie zawsze będzie.
Zbieg do przełęczy to koszmar. Nachylenie byle jakie, nic nie jest przetorowane, jeśli idziesz, to przez 40 minut będziesz patrzył na śnieg,
ślizgał się i tyle, jeśli chodzi o atrakcje. Śpiewam sobie „Don’t stop believing” i tak docieram do bazy.
"Working hard to get my fill
Everybody wants a thrill"
15 km x 3.
20:15 – 23:30.
Akceptacja.
Nie ma już smutku, jest 100 g ryżu i tona ciepłej herbaty. Boli mnie brzuch tak, że chwilami zastanawiam się,
czy GOPR kiedykolwiek zwoził biegaczy na Zamieci z powodu zapalenia wyrostka. Może w tej kategorii będę pierwsza.
Idę z Chłopakami, a oni się guzdrają. Staję na szlaku, czekam na moich maruderów, wyłączam czołówkę. Znikam.
Patrzę na światła na dole, żółtą poświatę chmur nad czarnym masywem góry, ciemne kontury drzew dookoła. Życie jest skompresowane do tej chwili,
absolutnej pustki w głowie, prostoty myśli i doświadczania chwili.
Mówię mało, słucham swoich myśli i przemyśleń Chłopaków.
- Jak to mówił Rambo, jeśli nic mnie nie boli, to znaczy, że nie żyję.
- Moja Babcia mówiła to samo.
Ból to ciekawy temat. Gdzieś jest, ale staje się tylko tłem, tak jak oddychanie czy kłucie w bebechach.
Czuję się tak, jakbym dotychczas miała neurony zalane kisielem. Cała ta gęsta maź nagle zniknęła – myślę jasno, myślę dobrze, myślę lekko.
Wszystko wydaje się proste i klarowne. Wiem dokładnie, co mam zrobić, jak rozwiązać swoje życiowe węzły gordyjskie. Jest mi w głowie cicho,
jest mi w głowie dobrze. Jedyny szum to łomot wiatru o kurtkę. Jedyne światło to słaby blask czołówki, który nieporadnie przedziera się przez gęstą ciemność.
Lewa noga, prawa noga, ciężki oddech, ale lekkie ciało. Komora deprywacji sensorycznej.
Na ostatnim podejściu przed Skrzycznym mijamy się ze zbiegającymi z góry zjawami.
W powietrzu lepkim od śniegu podnoszę głowę i widzę poświatę czołówek przebijającą się jak sztylety przez ośnieżone choinki.
Mijamy się bez słów, bo i tak wiatr wtłacza je z powrotem do płuc. Na dole oni są pewnie prawnikami, sprzedawcami, troskliwymi rodzicami czy fanami rocka,
tutaj jesteśmy po prostu zwierzętami, które wędrują w górę i w dół w poszukiwaniu – czegoś. Nie ma kurtuazji, Ci ludzie są dla mnie elementem wystroju góry,
nie mają twarzy. Najbardziej ludzkim odruchem, na jaki umiem się zdobyć, to ustąpić zbiegającym miejsca na wąskiej ścieżynce wydeptanego śniegu.
Fot. Jacek Deneka, UltraLovers
Na górze kciuk do góry. Chłopaki nie chcą wychodzić ze schroniska, chcą jeść, Mateusz sprawdza w internecie połączenia autobusowe do Krakowa.
On już głową jest w swoim fotelu przy półce z książkami. Pije już Yerbę, grzeje stopy. Nie będzie robił kolejnego okrążenia i to widać.
Niesie ze sobą ten fotel i tą Yerbę, ciężko mu się zmobilizować, choć fizycznie mógłby biegać nawet 48 godzin. Patrzę w ciemność za oknem i łapię strzępy myśli
- jak bardzo utrudniamy sobie ten krótki czas przez noszenie ze sobą rzeczy, słów, rozpraszaczy, bagażu..?
Popędzam moich maruderów, zrzędzę, obsługa biegu śmieje się ze mną, gdy wykonuję przekonującą pantomimę wyciągania Chłopaków ze schroniska.
W dół zbieg jest wręcz szatański. Jesteśmy na dole w niecałą godzinę.
15 km x 4.
00:40- 4:08.
Rozpacz.
Przerwa jest długa. Podczas tej przerwy przegrywam bieg.
Obdarta zmęczeniem ze wszystkich mechanizmów obronnych rozmawiam przez telefon z bliską mi osobą, która wbija mi szpilkę.
Wbija ją umiejętnie, pod odpowiednim kątem, może nawet nieświadomie. Nie umiem sobie z tą drzazgą poradzić.
W zimnej, ciemnej toalecie odgrywam scenę jak z filmów motywacyjnych: opieram się o umywalkę, patrzę na siebie w lustrze.
Widzę czerwone, przemrożone policzki. Mokre, skołtunione włosy. Szare sińce pod oczami, zaczerwienione białka oczu.
W tych oczach widzę upór osła. Wychodzę na czwartą. Na ostatnią wychodzę.
Idę z Konradem i płaczę, i rzucam mięsem. Nie płaczę z bólu fizycznego, kondycyjnie jestem królem życia.
Płaczę nad wszystkimi swoimi porażkami, nad tym, że czasem jest trudno i trudno będzie, płaczę wręcz na zapas.
Czasem Konrad rzuci żartem, wtedy zaczynam się śmiać, a mózg jak iskra przeszywa rozbawienie całą tą sytuacją – idzie czerwony kapturek w nocy przez
las i ryczy jak bóbr. Dziewczyna zasuwa jak robot, jak maszyna, twarda jak stal, a w środku galaretka i 5 litrów słonej wody do wylania przez
otwory oczne. Wiem, że to kwestia braku snu. Ale jednocześnie pozwalam sobie na doświadczanie tej emocji – takiej czystej, skoncentrowanej,
nie przesączonej przez żaden kontekst – po prostu jest mi źle, wylewam cały swój nagromadzony smutek, nic mi już nie zostanie,
dopóki nie napełnię od nowa. Paradoksalnie wspaniałe uczucie.
Na grani robi się ciekawie. Wiatr sięga 75-100 km/h. Biegnę, ten płacz zredukował mnie o tonę, jestem lekka, zadziorna.
Wyzywam wiatr od najgorszych, na tyle Cię stać? To nie wiatr, to zefirek, to nie zimno, to tropiki. To nazywasz zamiecią?
Przecież to lekki puszek jest. Nieważne, że ślady poprzedników znikają po 30 sekundach pod świeżą warstwą śniegu. Nieważne, że płuca bolą od oddychania.
W bazie na gorze gorąca atmosfera dogorywania. Dwie osoby trzęsą się w wychłodzonej przybudówce nad zimną wodą,
bo schronisko jest już zamknięte. Ja kładę się pod folią NRC, zamykam oczy na 5 min. Nie zasypiam.
W stanie dziwnego półsnu, uspokajam oddech. Słucham szmeru – to wiatr rzuca garściami śniegu o szyby schroniska.
To najpiękniejszy dźwięk, jaki słyszałam w życiu. Gdy się podnoszę, wszystkie kolory są bardziej wyraźne, kontury grubsze.
Halucynacje. Jest taki obraz Beksińskiego, na którym w stronę widza patrzy obrzydliwie zgniłobrązowa sylwetka z dziwnie zniekształconą głową,
pokracznie wykręcona, straszna. Ten potwór witał mnie na podejściu 4 pętli, w świetle lampy przydrożnej.
Czułam czysty, zwierzęcy strach. Destylowany, skondensowany, nieokiełznany nawet przez racjonalną myśl.
Inny strach czuję, gdy gubię trasę. Zbiegam za bardzo na lewo, nagle utykam w zaspach po pas, zapadam się w pułapkach drzewnych.
Wiatr siecze po twarzy, zwierzęca adrenalina napełnia krwiobieg. Byłam tu już osiem razy, ale nie wiem, gdzie jestem. Na czworaka wracam na szlak.
Potem przychodzi spokój. Wielką, pieszczotliwą falą, obmywa wszystkie te opróżnione od smutku i strachu miejsca.
Zostało sporo miejsca na inne odczucia. Podoba mi się to, co dotychczas znalazłam w środku. Żaden ból mięśni, żadne zmęczenie nie pozbawi mnie okazji,
żeby poszperać głębiej. Wyjdę na piątą pętlę. Po prostu.
Zbiegam i śpiewam Stare Dobre Małżeństwo. Zawsze do mnie przychodzi o tej godzinie. To jest godzina duchów, czystych myśli, ciszy w głowie.
„Czwarta nad ranem.
Może sen przyjdzie.
Może mnie odwiedzisz.”
15 km x 5.
5:40 – 9:30.
Radość.
O 7:28 ma wzejść słońce.
Najpierw śnieg robi się błękitny, a niebo granatowe. Potem pojawia się biel. A jeszcze potem, po wyjściu na przełęcz stajemy – ja i Konrad - i milczymy.
Nie robię zdjęć na biegach, bo i tak nie oddają tego ładunku piękna.
Ten opis robię trochę dla siebie, w niezdarnej próbie łapania tego, co czyni chwilę niepowtarzalną. Bo tego, co czułam, nie dam rady opisać.
Powietrze jest jeszcze przejrzyste, rzadkie, jak zazwyczaj w mroźny poranek. U stóp mam góry – czarno-białe, w monochromie.
Dalej płaskowyż z lustrem jeziora, dogorywającymi światłami miasta. Dalej znów góry, granatowe, surowe, pod kotłującym się obłokiem szarych chmur.
A nad tym wszystkim – niebo. Niebo popękane. Przez otwarte rany stalowosinych chmur przebija się czerwień, pomarańcz, róż.
Tworzą się wartwy błękitu, granatu, koloru krwi i złota, a przede wszystkim – światła. Czuję, jak wypełnia mi rogówki, przesącza się do mózgu.
Dookoła las. Przez ostatnią dobę nawet go nie widziałam, tak bardzo kotłowałam się w sobie. Drzewa są czarne, ciężkie od śniegu, pnie porysowane lodem.
Nad koronami otulonymi białą pierzyną widać jeszcze księżyc. Wygląda jak rogalik drożdżowy – jest kremowy, spękany i w kształcie sierpu.
Zaczynają śpiewać ptaki. W styczniu, przy – 15 stopniach, po prawie bezsennej nocy widzę słońce i słyszę ptaki.
Nigdy jeszcze nie byłam tak szczęśliwa. Biorę do ręki garść śniegu, czuję, jak przecieka mi przez palce, chłodzi rozpaloną skórę.
Im wyżej wychodzimy, tym bardziej otula nas mleczna poświata. Mgła jest pastelowa, barwi na różowo ośnieżone choinki. Na górze wiatr jest już taki,
że przewraca nawet Konrada, podobnie pod bazą na Skrzycznym – śnieg po kolana, widoczność na 50 m.
Gdy wchodzę do bazy, staje się magia. Słyszę Chopina. Na ręce mam tatuaż, wykonany na podstawie obrazów, które namalował Jerzy-Duda Gracz.
Każdy z nich przedstawia / jest inspirowany jednym utworem Chopina. Dla mnie są bardzo bogate w treść. Zgadnij, co słyszę.
Zgadnij, co grają na Skrzycznem o 8 rano.
Ostatni zbieg - z widokiem na doliny, gdzie światło przebija się przez chmury, biała płaszczyzna wygląda miejscami jak posypana mąką kukurydzianą.
Co chwila dopadam kolejnych biegaczy, słyszę tylko „chcesz wymijać?”, na co zawsze odpowiadam „poproszę”.
Na mecie wita mnie organizator i przekonuje, że jeszcze jedna pętla, że zdążę. Nie daję się podpuścić.
Podsumowanie jest zawsze to samo. Po zakończeniu biegu: „nie robię tego już nigdy w życiu”. Dzień po… „ciekawe, jakie koszulki będą w następnej edycji."